Jak przyciągnąć ludzi do Cerkwi? Pokażcie im swoją radość.

W naszych rodzinach, parafiach, czy kręgach bardziej namacalnych bądź wirtualnych przyjaciół, często powraca gorzka konstatacja aktualnej sytuacji i grobowe pytanie: co będzie dalej? W ortodoksyjnych dyskusjach schematycznie powracają stwierdzenia o laicyzacji, zeświecczeniu, odchodzeniu młodych.

Z własnego poletka dodam jeszcze problem małżeństw mieszanych, chociaż słowo "problem" nie jest tutaj adekwatny. Nie jest zasadą, że każde małżeństwo mieszane ma problemy w kwestii religijnej, chociaż przyznać trzeba - dobrze nie jest. Ale dzisiaj nie o małżeństwach (może innym razem).

Do puli zagadnień problematycznych należy zaliczyć również brak zrozumienia Ewangelii, modlitw, nabożeństw. Widząc dzieci, które idą do świątyni z woli rodziców nie sposób postawić pytania, co będzie, kiedy mama, tato, babcia czy dziadek nie wystarczą, żeby młody człowiek poświęcił niedzielny poranek na wizytę w cerkwi. Co ich tam czeka? Przy niezrozumieniu słów Pisma Świętego i modlitw, możemy sarkastycznie stwierdzić - tajemnica! Możemy oczywiście łagodzić te stwierdzenie frazą - "mistyczne przeżycie", "odczucie sacrum", bądź wejść na wyżyny wymądrzania o burknąć z oczywistą wyższością o "transcendentalnej więzi ze światem duchowym".

Ale dzisiaj przecież nie o języku.

Wszystkie obserwowane wyżej kwestie rodzą pytanie o przyszłość. Co będzie z następnymi pokoleniami? Co będzie z naszą Cerkwią? Czy jeśli teraz do wiejskich cerkiewek chodzą w przeważającej większości ludzie starsi, to czy za kilka lat świątynie te nie opustoszeją? Gorzkie pytania wydają się rodzić pesymizm. Skutkują oczywiście ostatecznym, przesiąkniętym zwątpieniem, retorycznym pytaniem: jak przyciągnąć ludzi do Cerkwi?

Pytanie jest ważne, ale chyba już gdzieś znalazła się na nie odpowiedź.

Dobrą cechą osoby wierzącej jest poszukiwanie odpowiedzi u źródła, tj. odwołanie się do naszego Zbawiciela. Zadajmy sobie pytanie, cóż odpowiedziałby nam nasz Pan. A może od razu poszukajmy odpowiedzi w głoszonej przez Niego Ewangelii.

Ojciec marnotrawnego syna nie zamknął przed nim drzwi i nie zmusił do pozostania w rodzinnym domu. Analogicznie i my nie zmusimy kogokolwiek do pozostania w miejscu, w którym nie chce przebywać. Zamiast jednak siłowo zastawiać drzwi, tak aby nikt nie wyszedł, a może nawet perswazją i naciskami zmuszać kogoś do przyjścia do świątyni, zastanówmy się co powinniśmy zrobić.

Jak wyczytał w Dobrej Nowinie Zbawiciela św. Serafim z Sarowa - zbawmy się sami, a wokół nas zbawią się tysiące. Oczywiście słów tych nie mówił dla statystyki. I w ogóle nic w Cerkwi i w życiu duchowym nie powinno być robione dla statystyki. Nieważne ile osób jest w niedzielę w świątyni. Nieistotne jaki to procent ogółu społeczeństwa, jak to się zmienia w ostatniej dekadzie, jaka jest w końcu statystyczna tendencja. Chrystus do swoich uczniów zwracał się bezpośrednio i można powiedzieć - indywidualnie. Korzystali z tego wszyscy, ale Bóg rozmawiał nie z "wiernymi", nie z "ludem Bożym", nie z "owczarnią", lecz przede wszystkim z Andrzejem, Janem, Judaszem, celnikiem Mateuszem, Marią z Magdali, pewnym młodzieńcem, Martą, Łazarzem, opętanym, ślepcem... Czy dzisiaj to się zmieniło? Nie bądźmy ekonomem wspólnoty wiary (taką funkcję pełnił kiedyś Judasz). Nie troszczmy się ponad miarę o to, ilu nas będzie, kto utrzyma nasze świątynie? Oczywiście nie są to rzeczy banalne czy niepotrzebne. Ale są to zagadnienia końcowe, które same się rozwiążą jeśli skupimy się na zasadniczym zadaniu.

A naszym zasadniczym, głównym i - chyba najważniejszym zadaniem, jest świadczenie o naszej wiary naszym codziennym życiem.
Chirurg, który przez dekadę nie miał w rękach skalpela, daremnie będzie się przechwalał swoimi osiągnięciami medycznymi. Żołnierz, który nie przestrzega regulaminu, bezprawnie będzie się chełpił swoim mundurem. Mąż, który od lat nie rozmawia z żoną, będzie brzmiał fałszywie rozprawiając o miłości, podobnie zresztą jak rodzice, którzy pozostawiają swoje dzieci w sierocińcach i zrzekają się swoich praw rodzicielskich. 

Podobnie chrześcijanin, który nie szuka kontaktu z Bogiem, nie chce Go słuchać, nie chce przyjąć Jego pomocy, nie stara się zmienić na sposób, który ukazuje mu Jego Bóg. Kiedy ktoś na myśl o modlitwie kalkuluje ewentualny "zmarnowany" na to czas, kiedy modląc się spogląda na zegarek i myśli o zadaniach, które zaplanował na kolejny dzień, sam staje się chirurgiem bez skalpela, żołnierzem bez dowódcy, mężem czy rodzicem bez miłości.

I to tutaj tkwi i problem i jego rozwiązanie.

Chcemy przyciągnąć ludzi do Boga, pokażmy im jak On przemienia nas samych. Nasza wiara to wiara miłości i radości. Jak mamy kogokolwiek do tego przekonać kiedy w nas samych tej radości brak.

W okresie paschalnym szczególnie wyraźnie odczuwamy konieczność duchowej radości. Przecież Stwórca ostatecznie zniszczył więzienie, które sam człowiek postawił dla siebie poprzez grzech nieposłuszeństwa i pychy. Nie zastanawiamy się jednak, że paschalna radość pomaga nie tylko nam - również i tym, którzy są wokół nas.

Często mam możliwość obserwacji ludzi, którzy stojąc przed Bożym obliczem, w Jego świątyni, napełnieni są radością. Widzę duchownego, który skupiony w cichej modlitwie, delikatnie się uśmiecha, z radością wynosi kielich dla wiernych i mówi "z wiarą i miłością przystąpcie!". Widzę i ludzi, może schorowanych, z pewnością obarczonych ciężarem problemów, którzy stojąc przed ikoną czynią pokłon i całują ją tak, jakby całowali dawno nie widzianą ukochaną osobę, którzy słuchając Ewangelii słuchają tak, jakby słyszeli głos dawno już wyczekiwanego bliskiego, kiedy przyjmując błogosławieństwo, przyjmują je tak, jak małe dziecko przyjmuje podarunek od ukochanej mamy. Są wśród nas i tacy, którzy wychodząc z cerkwi, napełnieni są radością jakby w tej chwili opuszczali dom rodzinny obdarowani prezentami i ze świadomością tego, że są w tym domu z utęsknieniem wyczekiwani.

Jak przekonać do wiary i modlitwy kogoś z domowników, który widzi nas snujących się w niedzielny poranek, starających się zdążyć na nabożeństwo, narzekających na laicyzację i zepsucie duchowe i wracających nas później z cerkwi w tym samym stanie ducha - przybitych i zniechęconych problemami, chorobami, sprawami, które mamy i powinniśmy załatwić. Gdzie efekty naszej wiary? Gdzie choćby mały promyk nadziei i optymizmu, o których mówi Ewangelia?

Nie mówimy o naiwności. Jeśli spojrzymy na Chrystusa ujrzymy tą radość i w dniu wskrzeszenia Łazarza - chociaż wiedział, że ożywienie przyjaciela przybliża Go także do własnego krzyża i śmierci. Radość tą odczuwamy w czasie Mistycznej Wieczerzy, kiedy Chrystus przyzywa nas wszystkich, jak Swoich najbliższych i częstuje nas Chlebem Życia i Swoją drogocenną krwią.

Radość taka cechowała wszystkich męczenników, którzy nie bez lęku stawali przed swoimi ciemiężycielami. Oczywiście bali się. Oczywiście prawdziwie i koszmarnie bolało. Lecz znosili to wszystko tak, jak dziecko znosi ból u lekarza tulone przez kochającą mamę lub tatusia. Znosili cierpienia z nadzieją i ufnością skierowaną do Boga. W męczeństwie nie ma nic z umiłowania bólu czy cierpienia. Męczeństwo to dowód żywej i szczerej wiary.

Jak mamy więc pomóc i sobie, i naszym bliskim, i całej wspólnocie wiary?

Odpowiedź jest prosta - odszukajmy Boga, który jest blisko nas, który nas ukochał ponad wszystko. Odczujmy to - nie przeżywajmy wydarzeń religijnych formalnie (teraz więc stań na kolana, teraz zrób pokłon, a teraz postaw świeczkę i wygłoś słowa modlitwy), lecz realnie. Nie karmimy się bowiem obrazem chleba, symbolem czy pamiątką, lecz realnym chlebem. Bycie we wspólnocie wiary to rzeczywistość, a nie jakiś tam symbol czy obrządek. Wyjdźmy ze spotkania z naszym ukochanym Zbawicielem, tak aby każda komórka naszego ciała świadczyła, że przeżyliśmy cudowne spotkanie, i że wychodząc na chwilę, aby popracować, pouczyć się, popilnować chorych rodziców, czy zająć się wychowaniem własnych dzieci, już myślimy o tym kiedy znów się z Nim spotkamy.

Jeśli chcemy, aby w świątyni byli inni ludzie - nowi ludzie, pokażmy czym dla nas jest spotkanie z Bogiem, jak nas przemienia, jak niszczy zło i smutek i jak napełnia nas radością.

Można oczywiście snuć dalekosiężne plany zaangażowania nowych form przekazu, nowych narzędzi katechizacji, nowych metod aktywizacji - ale w zestawieniu z radością osobistego spotkania z Bogiem, brzmi to tak sztucznie jak wszystkie totalitarne systemy wymyślone przez człowieka. Bez radości, która emanuje z nas, wszystkie te zamierzenia obrócą się w niwecz.

Uczmy się więc tej radości, dążmy do bliskości z Bogiem, a wszystko inne pojawi się samo. Bądźmy jednak uparci jak dzieci. Mówił o tym sam Zbawiciel, wskazując nam prostolinijność i uczuciowość dzieci jako wzór. Bądźmy wytrwali. Pielęgnujmy w sobie nadzieję i ufność w Tego, który dla nas zszedł do głębi otchłani. Niech w naszych oczach, które są podobno zwierciadłem duszy, wszyscy zauważą iskrę radości. Skoro, jak mówi tradycja cerkiewna, każdy z nas niesie swój krzyż, a krzyżem tym są nasze słabości, przeciwności losu, choroby, żądze i wszelkie zło, zadbajmy o to, aby krzyż ten nigdy nas nie przygniótł.

A więc zamiast mówić o posępnej laicyzacji, podstępnych knowaniach wrogich chrześcijaństwu sił, pomówmy o nas samych, o naszym stosunku do Boga, świata i bliźnich. Czy tli się w nas ta radość, którą zsyła Bóg tym, którzy z utęsknieniem szukają Boga, rozmawiają z Nim w swoich modlitwach, słuchają i kierują się w życiu Jego słowami? Jeśli tak, pielęgnujmy ją.

To wszystko.

Efektów naszej radości nie skryjemy przed światem. Dostrzegą ją i nasi bliscy i nasi przyjaciele. Będzie to ostatecznie najlepsza rzecz jaką możemy uczynić. Radujmy się z Bogu, a radością tą zbawimy wokół siebie tysiące.

o.M.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Karteczka

Sobota Dusz

Bożonarodzeniowe fakty i mity