Szkolne lata


Pamiętacie swoje szkolne lata? Waszą klasę? Przyjaciół? Nauczycieli? Z pewnością pamiętacie takich pedagogów, którzy w latach Waszej młodości budzili w Was trwogę. Być może byli surowi. Może czasem zdystansowani do Waszych codziennych przeżyć i spraw bieżących. Czasem wydawało się, że żyją tylko i wyłącznie po to, aby spytać nieprzygotowanych, albo zaskoczyć wszystkich kartkówką. Cofnijcie się proszę do tamtych lat.
Oto jesteś w klasie tuż po dzwonku. On już wchodzi z dziennikiem i teczką. Siada przy biurku i wita wszystkich prostym "dzień dobry klaso". Wiesz już, że dzisiaj będzie pytał.


Najgorsze bywały odpytywania. Choćbyś się uczył i przygotowywał i tak bałeś się, że spyta właśnie Ciebie. Nie chodziło nawet o to, że nic nie powiesz. Główne tezy zapisane w zeszycie były przecież podkreślone. Nauczyłeś się ich i wiesz, że coś tam powiesz. Ale...

Tak naprawdę, najgorsza była obawa swobodnego pytania i rozmowy. Bo kto wie, o co się ciebie zapyta? Czego będzie chciał? Jakie będzie jego kolejne pytanie?

Czego się tak naprawdę bałeś? Surowej oceny? Obnażenia swojej niewiedzy? A może wstydu przed kolegami czy rodzicami? Może czasem tak i było. Szczególnie w młodszych klasach. Ale przecież później tego lęku było już mniej. Faktem niezaprzeczalnym było widmo złej oceny i szeregu konsekwencji z tym związanych. Dlatego to świat wynalazł cudowne rozwiązania w rodzaju, bycia dyżurnym, który musi namoczyć gąbkę i wytrzeć tablicę. Funkcjonowała też instytucja szczęśliwego numerka, który dawał całodzienny immunitet. Można było udawać chorego, ewentualnie spuścić wzrok w trakcie selekcji kandydata do odpowiedzi. Niektórzy starali się zmniejszyć siedząc cichutko w swojej ławce. Każdy starał się bardzo, aby tym razem to ktoś inny musiał stanąć przed tablicą.

Pamiętacie? Czy macie takie szkolne wspomnienia?

Wydaje się, że i dzisiaj ten mechanizm lęku nie jest nam obcy. Pojawia się on jednak nie w szkolnej ławce, ale w naszym życiu duchowym. To nasza relacja z Tym, który wezwał nas kiedyś abyśmy szli za Nim i spełniali Jego przykazania. Co oznacza bycie człowiekiem wierzącym? Chrześcijaninem? Prawosławnym? Z jednej strony to usynowienie. Bóg otacza nas Swoją miłością i przygarnia zapraszając do Swojego królestwa. Z naszej strony, bycie człowiekiem wierzącym to udzielenie odpowiedzi na tą Bożą miłość.

Jaka jest nasza odpowiedź? Czy jest ona adekwatna? Czy na wyciągnięte ku nam dłonie, nie odpowiadamy zbyt zachowawczo? Może i jesteśmy w jednej lekcyjnej sali z Bogiem, ale czy przypadkiem nie jesteśmy tymi, którzy pragną schować się przed wzrokiem Nauczyciela? Tymi, którzy za nic w świecie nie chcą dzisiaj stanąć do odpowiedzi, która jest niczym innym jak swobodną, dobrowolną rozmową?

Może czasami w chwilach, które oznaczają właśnie czas na rozmowę, na relację, na bezpośredniość, niepotrzebnie przypominamy sobie o swoich szkolnych latach, o surowych nauczycielach i ... staramy się znaleźć wszelkie możliwości aby, wyjść namoczyć gąbkę? A może wydaje nam się, że jak nałożymy czysty szkolny mundurek, białą koszulę, zmienimy buty i ślicznie ułożymy wszystkie nasze długopisy i zeszyty na stole, to Nauczyciel uzna, że jesteśmy bardzo gorliwi i z pewnością wszystko umiemy i, dzięki tym naszym staraniom, unikniemy odpowiedzi.

Czy w takich sytuacjach nie jesteśmy zbyt naiwni?

Bóg otacza nas miłością. W zamian nie czeka na wiele. Oczekuje na odwzajemnienie uczucia, na zaufanie i na bliskość. Czeka, abyśmy umieli i chcieli z Nim rozmawiać. Aby to nie On prowokował nas do odpowiedzi, lecz abyśmy to my sami pragnęli otworzyć przed Nim swoje serca. Opowiedzieć Mu o sobie. Podzielić się radościami i smutkami. Zrozumieć, przed czym nas przestrzega i do czego zachęca.

Podobnie jak w szkolnej ławce, Bóg nas uczy! Objawia nam Swoją wolę, mówi o celu naszego życia. Ukazuje życie, które może być pełnią i doskonałością. Zachęca do tego, abyśmy sami spróbowali wejść i kroczyć tą drogą. Podobieństwo do edukacji szkolnej nie jest jednak wystarczające. Zbawiciel nie tylko uczy, ale i pokazuje Swoim przykładem to, co powinno stać się azymutem w naszej wędrówce przez życie. Daje nam Siebie. Dlatego Cerkiew głosi: idźcie za Jego przykładem! kroczcie po Jego śladach.

Ta szkolna retrospekcja to chęć sprowokowania nas wszystkich do rozważań o tym, gdzie jesteśmy i jaką drogą idziemy. Czy jesteśmy tymi, którzy chłoną słowa Nauczyciela i po powrocie do domu starają się je zrealizować? Czy rozumiemy, że Boża nauka naszego Zbawiciela to nie teoria, którą należy "wykuć", lecz realna troska o nas i jednocześnie jedyny wzór, który pozwoli nam rozwiązać równanie naszego życia z "wieloma niewiadomymi". Czy śpiewając wspólnie "Symbol Wiary" zdajemy sobie sprawę, że to jest przede wszystkim deklaracja naszej wiary, gdzie nie może być znaku różności pomiędzy tym, co śpiewami, a tym w co wierzymy?

Szkolne wspomnienie może nam pomóc w odpowiedzi na pytanie w jakiej jestem relacji z Bogiem. Czy to moja swobodna wola i decyzja, dzięki której mogę z Nim rozmawiać? Pytać Go, prosić lub dziękować a jednocześnie słuchać i wychwalać.

A może wolę mniej bezpośrednią relację? Takie ciche siedzenie w tylnych rzędach. Ze spuszczoną głową i zamyślonym wyrazem twarzy. W świecie cerkiewnym taka relacja nie jest niestety rzadkością. Z jednej strony to ignorowanie nauczania i praktyki modlitewnej. Z drugiej to zbytnia fascynacja "techniczną stroną religii". Pierwsza strona przypomina ucznia, który spóźnia się na lekcje, przychodzi nieprzygotowany, a z plecaka sterczą mu książki i zeszyty z innego przedmiotu. Na aktualną lekcję w jakiś sposób udało mu się przyjść, ale wszystko, począwszy od postawy a kończąc na przygotowaniu ukazuje, że "aktualne 45 minut" nie jest dla niego interesujące. Druga postawa jest nie mniej błędna. To postawa człowieka, który odnajduje spełnienie swej roli w wypełnieniu formalnych wymagań. W życiu religijnym objawia się to często w skupieniu na powierzchowności, na widocznych przejawach wiary, bez głębszej refleksji i zaangażowania. To trochę jak rozmowa małżonków, kiedy mąż jest zaintrygowany i pochłonięty swoimi zajęciami i na pytanie żony "kochasz mnie?" odpowiada "tak, tak" nie podnosząc nawet wzroku w kierunku swojej wybranki i nie przerywając ani na chwilę aktualnie wykonywanej pracy.

Taki formalizm jest niebezpieczny. Wchodząc do świątyni możemy zamienić się na czas "45 minut lekcji" w robota, który myśląc o swoich sprawach, planach i zadaniach machinalnie i wielokrotnie odtworzy na sobie znak krzyża, który stawiając świecę szybko w myślach przekalkuluje swoje kolejne wydatki, a w czasie kolejnego długiego hymnu przemyśli plan na kolejne godziny niedzielnego dnia. Czy nie jest to przypadkiem iluzja relacji z Bogiem? Czy nie wydaje się to niebezpieczne bliskie odczłowieczonym odpowiedziom "zajętego człowieka" na pytania jego najbliższych? Czy nie jest to "burknięcie" pod nosem "...tak, tak" na pytanie skierowane do nas z Krzyża, w słowach Chrystusa "czy chcesz iść za Mną?".

Pismo Święte pozostawia nam uwagę o tym, że wąska jest droga do zbawienia. Faktycznie, możemy zbłądzić i wtedy, kiedy nie chce się nam na tą drogę wejść i wtedy, kiedy krocząc tą drogą staramy się skupiać na wszelkich drobiazgach tylko po to, aby nie wejść w bezpośrednią relację z Tym, do którego zmierzamy.

Jako były wykładowca liturgiki w Prawosławnym Seminarium Duchownym w Warszawie, a wcześniej seminarzysta, który miał możliwość spotkania z wybitnymi i ofiarnymi wykładowcami, wpajającymi w serca znaczenie szczerej i bliskiej relacji z Bogiem, nie mogę ignorować prawosławnej obrzędowości i tradycji, które prowadzą nigdzie indziej jak do zbliżenia ze Zbawicielem. Z drugiej jednak strony wiem, że elementy te pozbawione ducha, staną się wyłącznie martwą literą. A przecież i okadzanie i znak krzyża, często obserwowane w naszych nabożeństwach nie są wyłącznie prostymi obrzędami, lecz kryją w sobie naukę i przykład do zastosowania w codziennym życiu każdego z nas. Okadzanie nie jest symbolicznym "aromatyzowaniem świątyni", lecz ofiarą składaną Bogu. Okadzający cerkiew diakon lub prezbiter uczy nas ważnej rzeczy. Ta ofiara powinna być składana wyłącznie Bogu. Dym kadzidlany przynależy wyłącznie Bogu. Dlatego duchowni okadzają święty ołtarz i dary na nim złożone. Dlaczego jednak okadzanie nie kończy się na tym prostym i czytelnym obrzędzie? Dlaczego duchowny okadza i wizerunki świętych, i całą świątynię, a w końcu, dlaczego okadza wiernych a nawet, w czasie sprawowanych nabożeństw pogrzebowych również i naszych bliskich, którzy odeszli? Skoro duchowny owiewa dymem kadzidlanym świątynię i wszystkich wiernych, oznacza to, nie mniej ni więcej, że w każdym z nas jest cząstka Boga. I w świętych, których ikony znajdują się w świątyni, ale i w nas, grzesznikach. To powszechne okadzanie oznacza, że każdy z nas jest w oczach Boga, Jego cząstką, albowiem stworzył nas na obraz Swój i Swoje podobieństwo. Nieważne więc, jak grzeszni się czujemy. W obrzędzie cerkiewnym Bóg ukazuje, że każdy z nas jest Jego cząstką, że każdy z nas jest Jego stworzeniem i przynależy do Jego królestwa wybranych. Czy ta wiedza nie powinna nas prowadzić do zaangażowania w symboliczne okadzanie? Czy nie powinniśmy zrozumieć, że w chwili, w której duchowny nas okadza, ukazuje nam nas samych jako tych, niosących Boży obraz w sercu i duszy? Czy nie powinno nas to zmobilizować do wychwalenia Wszechobecnego i do skłonienia przed Nim swojej głowy i całego ciała? Możemy oczywiście uznać to za formalny element nabożeństwa, może i symboliczny, ale z całą pewnością autonomiczny od tego co akurat zamierzaliśmy zrobić - ucałować ikonę a może pomyśleć o naszych codziennych problemach.

Podobnie znak krzyża, tak bardzo rozpowszechniony w naszych nabożeństwach. To przecież modlitwa. To nasze wychwalenie Boga w Trójcy Przenajświętszej, a nie tylko i wyłącznie "techniczny symbol zakończenia modlitwy".

Cóż mówić o innych obrzędach i tradycjach liturgicznych Cerkwi prawosławnej, które niosą w sobie nie mniej ważną treść.

Skoro więc obrzędy i symbole są w Cerkwi przejawem Bożej wszechobecności i wszechmocy, a przede wszystkim tego, że w czasie wspólnotowej modlitwy Jest On realnie z nami i w Nas, spróbujmy przyjąć je nie jako "martwe i nieczytelne gesty", lecz jako realną rozmowę i interakcję z Tym, który nas kocha. Pamiętajmy jednak, że samo powielanie gestów i obrzędów nie jest jeszcze prawdziwym obcowaniem. Szybciej może być nazwane naszym unikiem, uczynionym przed Bogiem i powodującym, że zamiast współuczestnictwa w Boskiej Liturgii i innych nabożeństwach, jedynie mechanicznie odpowiadamy na Boże zaproszenie, pozostawiając naszą duszę i serce poza duchowym obcowaniem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Karteczka

Sobota Dusz

Bożonarodzeniowe fakty i mity